Podobnie jest u mnie z bieganiem. Nienawidziłam biegać i po dziś dzień pierwszych 100-200 kroków pokonuje tylko siłą woli. Nierówny oddech, zbyt spięte mięśnie, rwane tempo… Wiem, są aplikacje lub trenerzy, którzy mogą pomóc mi w szybszym opanowaniu tych utrapień, ale… I tu dochodzimy do sedna sprawy. Biegam nie po to, by startować w maratonie - wtedy faktycznie ulepszenie techniki miałoby dla mnie sens. Biegam, bo to forma odkrywania siebie. Odkrywania tego wspaniałego organizmu, którym jest ludzkie ciało. Biegam i sprawdzam, jak to jest dla mnie dziś truchtać, jak zwiększać tempo. Sprawdzam wytrzymałość mięśni danego dnia, ale i stan umysłu. Bo bieganie jest dla mnie głównie o tym. Dlatego biegam bez słuchawek, w ciszy, a właściwie wśród śpiewu ptaków, szumu liści, odgłosów piasku pod butami. Z czułością dobrego rodzica dopinguję siebie samą do każdego kolejnego kroku, gdy np. podbiegam pod górkę. A czasem słucham tego wewnętrznego głosu w głowie, który często wręcz sarkastycznie komentuje: „Nie dasz rady wbiec na tę górkę. Zmęczona jesteś już, odpuść.”